Translate

poniedziałek, 10 października 2016

Ile można zarobić na blogu, na Instagramie i na Youtube?

http://samosiezrobi.blogspot.com/2016/10/ile-mozna-zarobic-na-blogu-na.html
za PixaBay (CC0)
Ile kosztuje reklama na Instagramie? Ile można zarobić na Instagramie? Ile kosztuje reklama w telewizji i ile można zarobić na blogu? I wreszcie ile można zarobić na pojedynczym wpisie na Instagramie albo na Facebooku? Niestety, to niezbyt fortunne pytania. Generalnie cena reklamy silnie zależy od jej zasięgu, od jakości grupy odbiorców i od wpływu danego kanału komunikacji na potencjalnych klientów. Im bardziej „prozakupowa”, im bardziej zamożna grupa odbiorców skupionych wokół danego kanału komunikacji marketingowej i im silniejszy wpływ na dany segment odbiorców mają osoby firmujące dany kanał, tym wyższe ceny reklamy. Tak działa świat i bynajmniej nie zamierzam z tym walczyć. Niemniej…

Cena reklamy u Kuby Wojewódzkiego 


Od dawien dawna krąży w internetowej rzeczywistości hasło, którego aktualność nieustannie zyskuje na wartości: „inteligencja ludzkości jest stała, tylko ludzi coraz więcej”. Oczywiście, oficjalnie nikt z nas nie poczuwa się do owego obniżania ogólnoludzkiego IQ, niemniej patrząc przez pryzmat nowoczesnej reklamy i kanałów, przez które sprzedawcy komunikują się z rynkiem i z potencjalnymi klientami, staliśmy się, za przeproszeniem, stadem owieczek idących za stadem. Czy takie stwierdzenie bliższe jest obrazy naszych majestatów, czy może raczej bliższe jest prawdy?




Uzasadnienie? Podobno nic tak dobrze nie odzwierciedla prawdziwości danego stwierdzenia jak wynikający z niego przepływ środków finansowych. Jeśli faktycznie staliśmy się owcami idącymi za stadem, nasze postępowanie powinno mieć związek z przepływem dużych pieniędzy pomiędzy różnymi grupami interesu. Na przykład pomiędzy producentami konkretnych towarów lub usług i instytucjami zawiadującymi konkretnymi kanałami komunikacji. Czy faktycznie pieniądze przepływające pomiędzy tymi dwoma grupami są na tyle duże, by uzasadnić tezę o ludzkości jako stadzie owiec? Sprawdźmy! Na początek ruszę śladami naszego podwórka i naszych kanałów marketingowych. Na szczęście nie tak dawno temu sam „Plotek” popełnił research i zszokował swych wiernych Czytelników stawkami, jakie trzeba zapłacić za umieszczenie produktu w wybranych programach telewizyjnych.

Taki telewizyjny content marketing, czyli wyświetlanie produktu na ekranie naszych telewizorów, ma dwie zasadnicze wersje. Pierwsza, tańsza, to tak zwana scena pasywna. W tym przypadku produkt jest jedynie widoczny w kadrze, a nasz budżet reklamowy nie ucierpi aż tak mocno, jak w drugim przypadku, w którym decydujemy się na scenę aktywną. Scena aktywna oznacza, że nasza oferta zostanie wpleciona w scenariusz, dzięki czemu telewidz zwróci na nią baczniejszą uwagę. Niestety, cena rośnie.

Kilka przykładów z życia wziętych. A dokładniej z Plotka [1], gdyż ufam im niczym brytyjskiemu Daily Mail. I tak, za reklamę produktu w wersji sceny pasywnej i sceny aktywnej w „Dzień Dobry TVN” zapłacimy odpowiednio 35 tyś. zł i 52 tyś. zł. Chyba, że zdecydujemy się na program weekendowy. Wówczas cena rośnie do, odpowiednio, 55.5 tyś. zł i 72 tyś. zł Za analogiczną reklamę w serialu (a przynajmniej wydaje mi się, że to serial) „Druga Szansa” zapłacimy odpowiednio 45 tyś. zł. i 65 tyś. zł. U Kuby Wojewódzkiego jest ponoć najdrożej i ceny kształtują się na poziomie 64 tyś. zł za scenę pasywną i 95 tyś. zł za scenę aktywną. Czy to dużo?

Telewizja kontra influencer


Trudno powiedzieć ile faktycznie trzeba zapłacić. Zwykle w przypadku reklamy cena „katalogowa” i cena, którą faktycznie płacimy, to dwie różne wartości. Nie mam pojęcia, ile faktycznie zapłacimy za to, że Wojewódzki podaruje gościowi t-shirt naszej produkcji a ile za to, że Dorota Wellman stanie przy hostessie ubranej w nasza koszulkę. Niemniej roboczo można założyć, że podobna reklama nie leży w zasięgu cenowym przeciętnego producenta t-shirtów, którego wolumen sprzedaży nie idzie w dziesiątki tysięcy sztuk miesięcznie.


Oczywiście pozostaje kwestią otwartą, czy takie postępowanie i taka forma promocji jest moralnie słuszna. Niemniej każdy rozsądny człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że telewizyjna reklama to nie tylko oznaczone bloki reklamowe (które mało kto ogląda i które świetnie sprawdzają się jako sygnał do wyrzucenia śmieci, wyprowadzenia psa albo do ugotowania obiadu). Cała telewizja to jedna, wielka reklama i wiele mądrych głów pracuje nad tym, aby konkretny produkt wcisnąć do konkretnego, zgodnego z życzeniem reklamodawcy, programu. A zdarzają się tak ekstremalne wyzwania, jak włączenie promocji zdrowego rozsądku do relacji z obrad Sejmu. 

Jednakże telewizja powoli odchodzi do lamusa, dni chwały ma już za sobą i nawet tasiemcowe seriale o wątpliwej jakości nie uratują jej istnienia. Co najwyżej przedłużą agonię telewizji, której długotrwałe umieranie będzie coraz bardziej kosztowne dla obywateli obciążanych obligatoryjnymi abonamentami. Tymczasem los telewizji jest relatywnie jasny - jej przyszłość ma ścisły związek z Internetem, co nawet zauważyła dawno temu brytyjska BBC. Polska TVP zdecydowanie skręca w stronę powolnej i kosztownej agonii, ale to już inny temat. 

Wcześniej czy później telewizja trafi do Internetu, gdzie spotka się twarzą w twarz ze swoją internetową konkurencję reklamową. Stacje telewizyjne trafią na tak zwanych influencerów. I chociaż nie jestem miłośnikiem makaronizmów, to ten termin, określający osobę posiadającą znaczący wpływ na opinie szerokiej rzeszy ludzi, przyjął się w języku marketingowym i niech tak zostanie. Zwłaszcza, że polski odpowiednik brzmiałby „wpływacz” vel „wpływaczka”, więc trzymajmy się influencera (od ang. to influence – wpływać). Tylko czy influencerzy stanowią poważną konkurencję dla potężnych telewizji?

Ile kosztuje wpis na Instagramie?


Owszem, bardzo! Jak twierdzi Independent [2], wpływowi influencerzy zgarniają po 20 tyś. funtów za wpis na Instagramie. Drogo? Ponoć niektórzy wyciągają i 60 tyś. funtów za reklamę produktu na Instagramie albo na Youtube’ie! Za wpis! Jeden! Do tego nie musza budować telewizji, nie muszą zatrudniać reporterów, marketingowców, księgowych, pracowników technicznych ani Kuby Wojewódzkiego. Wystarczy im pozycja, jaką wyrobili sobie w mediach społecznościowych i wpływ, jaki są w stanie wywierać na swoich wiernych fanów. 

I tu wracamy do nas, jako do stadka owieczek idących za stadem. Czy ktoś, kogo opinie można kupić za mniejszy lub większy worek złotówek lub funtów, zasługuje na miano influencera? Czy w takim przypadku blogi i konta społecznościowe influencerów nie sa zwykłą powierzchnia reklamową, która nie różni się w żaden specjalny sposób od sceny pasywnej i aktywnej w „Dzień Dobry TVN” czy w programach Kuby Wojewódzkiego? Płacę, wymagam, influencer udaje, że mój t-shirt jest super i warto go kupić. Influencer zarabia, mi rośnie sprzedaż, „followersi” danego inluencera dumnie paradują ubrani w moje koszulki, które kosztem kilku tysięcy funtów z dnia na dzień stały się trendy. Dziwne?

Dziwne. I smutne. Z jednej strony ludzkość stawia na indywidualizm. Oficjalnie każdy jest nonkonformistą, każdy myśli samodzielnie a marketing nie ma na niego żadnego wpływu. Nawet korporacje dostrzegają potencjał w pracownikach, a nie tylko w stanowiskach. Z drugiej strony pieniądze przepływające pomiędzy producentami i usługodawcami a branżą reklamową są tak duże, że nie sposób pogodzić tezy o nonkonformizmie większości społeczeństwa z rzeczywistością. Gdybyśmy faktycznie potrafili oprzeć się wpływowi społecznemu, ani influencerzy i ani content marketingowcy w telewizji nie mieliby racji bytu.

Tymczasem ludzkość tłumnie podąża za influencerami i telewizyjnym content marketingiem, a jedynym wyjaśnieniem tej tendencji pozostaje pragnienie dopasowanie się do społeczności, w której żyjemy. Czasami konieczność dopasowania staje się tak silna, że obija się o absurd. Przykład typowy dla warszawskiego Mordoru - bardzo droga biżuteria jednej, konkretnej firmy, którą w niektórych korporacjach po prostu „trzeba” mieć. Osobiście znam miejsca, w których brak charmsów jest towarzyskim i korporacyjnym faux pas.

Influencer prawdę Ci powie?


Czy osoby, które namiętnie śledzą social mediowe gwiazdy i uporczywie podążają ich śladami, zaraziły się wirusem naśladownictwa w mediach społecznościowych, czy też stały się followersami gwiazd mediów społecznościowych, gdyż zaraziły się wirusem wcześniej? To kwestia poniekąd filozoficzna, niemniej patrząc przez pryzmat rynku reklamy i rozwoju mediów łatwo zauważyć, że przeciętny mieszkaniec kuli ziemskiej coraz bardziej zatraca swoje „ja” i coraz bardziej bezkrytycznie podąża za odgórnie wyznaczonymi trendami zgodnymi z wizją wielkich korporacji. 

A korporacje, i te mniejsze i te większe, coraz częściej sięgają po usługi influencerów. Jeśli spojrzycie na reklamy opisywane na tym blogu łatwo zauważycie, że wiele z nich odwołuje się do różnego rodzaju „influencerów”. Na przykład takich, którzy „od 15 lat prowadzą gabinet w Warszawie”. Czy ktoś wierzy w istnienie takich specjalistów? Ciekawe pytanie. 

Patrząc na rzeczywistość przez pryzmat ceny postów na Instagramie można śmiało domniemywać, iż wiele osób wierzy w szczerość influencerów i aktywnie podąża za ich wskazówkami i opiniami. W końcu opłacenie 20 tyś. funtów za wpis musi opłacać się zleceniodawcy. Co z kolei oznacza, że również wiele osób uwierzy w istnienie hipotetycznych specjalistów, na których powołuje się typowa dla mojego bloga reklama, w opinie nieistniejących naukowców i w szczerość wspaniałych laurek od zadowolonych, acz zmyślonych, klientów. Zwłaszcza, że dodatkowo na wielu portalach blogerzy gorąco polecają produkty, które z racji swojego składu nie mogą działać w opisywany w reklamie sposób. Dlaczego blogerzy i użytkownicy Instagrama to robią?

Przyczyna takiego działania jest banalnie prosta. Za polecanie horrendalnie drogich acz nieskutecznych suplementów diety można zarobić całkiem spore pieniądze i wielu ludzi korzysta z takiej możliwości (nawet 40-50 zł za produkt o wartości 150 zł). Opisują poszczególne produkty, zachwalają ich właściwości i polecają ich zakup. Są jak słynni instagramowi influencerzy, z tą różnicą, że działają na niewielką skalę. Niemniej dzięki ich ilości i wsparciu „opiniami” na forach, potencjalny klient łatwo może dojść do wniosku, że to właśnie blogi takie jak mój wprowadzają w błąd. W końcu kilku, czy nawet kilkudziesięciu blogerów i forumowiczów nie może się mylić. A stąd już prosta droga do zakupu byle jakiego kremu za 200 złotych albo kilkunastu kapsułek mieszaniny przypadkowo dobranych ziółek za 137. 

Influencer AD 2016


W czym tkwi problem z influencerami? Tak naprawdę problem nie tkwi w reklamie, która jest niemalże wszędzie i będzie rozlewała się na kolejne, aktualnie reklamowo pustynne obszary. Problem tkwi w nas i polega na bezkrytycznej wierze w rzeczy, które wyczytamy w Internecie albo które zobaczymy w telewizji. Stajemy się owieczkami idącymi za stadem.

Generalnie ludzkość zawsze podążała za różnego rodzaju influencerami, wzorcami godnymi naśladowania, lokalnymi i światowymi gwiazdami. Niemniej jeszcze pół wieku temu to zjawisko nie było przemysłem reklamowym a jedynie chęcią pławienia się w blasku sławy konkretnego idola. Generalnie nie ma w tym nic złego, gdyż jako gatunek jesteśmy istotami społecznymi, a każde społeczeństwo preferuje określone wzorce zachowania, trzymanie się modnego stylu i postaw zgodnych z ogólnie przyjętymi wartościami. Nonkonformiści skazani są albo na odtrącenie, albo na stanie się influencerami.


Obecnie, w roku 2016, promowane wzorce zaczynają stawać się produktem konkretnych korporacji, które albo mogą stworzyć własnego influencera, albo wynająć już istniejącego. Pozostaje pytanie, czy warto podążać za tak wyznaczonymi trendami. I czy to jeszcze trendy, czy może raczej ustalanie mody pod kątem własnej produkcji?

Na podstawie:

[1] www.plotek.pl/plotek/51,79592,20575816.html

[2] www.independent.co.uk/life-style/fashion/instagram-fashion-bloggers-how-much-do-they-earn-sponsored-posts-zoella-susie-lau-a7350131.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz